Ja, czyli szarlatan kontra pacjent w gabinecie lekarza diabetologa

  • Ekspert dla "Pulsu Medycyny"
opublikowano: 22-09-2010, 00:00

Jednym z najtrudniejszych zadań diabetologa jest przekonanie pacjenta do insulinoterapii. Z zaordynowaniem tabletek nie ma problemów. Można się co najwyżej zastanawiać, czy chory wykupi lek i czy będzie go przyjmował zgodnie z naszymi zaleceniami. Z insuliną nie jest tak słodko. Wiadomo – nikt nie lubi zastrzyków, a tutaj trzeba je będzie robić codziennie, na ogół częściej niż raz na dobę.

Ten artykuł czytasz w ramach płatnej subskrypcji. Twoja prenumerata jest aktywna
Są chorzy, którzy zaklinają się, że za nic w świecie się nie ukłują. Na szczęście, większość z tych najbardziej strachliwych nie ma pojęcia, że wstrzykiwacz do insuliny w niczym nie przypomina igły i strzykawki, którą na słowo „zastrzyk” natychmiast podsuwa im wyobraźnia. Zazwyczaj krótka demonstracja sprzętu pozwala odpędzić strach. Bardziej opornych można przekonać próbną iniekcją. W przypadku największych igłofobów sprawdza się zawarcie układu, przewidującego możliwość powrotu do dotychczasowego leczenia, o ile zastrzyki insuliny będą źle tolerowane. Takie powroty to w praktyce wielka rzadkość, bo jednym z najwcześniejszych efektów insulinoterapii, wyprzedzającym poprawę wyrównania glikemii, jest korzystny wpływ na samopoczucie.

Niektórzy pacjenci nie chcą leczyć się insuliną, bo przeraża ich perspektywa krótkiego życia. Ile to już razy słyszałem opowieści o krewnych i znajomych, którzy zmarli wkrótce po przepisaniu insuliny. Ustalenie kilku szczegółów na temat stanu zdrowia wspominanych osób jest najlepszą odpowiedzią na zadawane przez pacjenta pytanie: „Czy ze mną jest już tak źle?”. Najbardziej „insulinooporni” są chorzy, którzy są przekonani o szkodliwości leczenia wytwarzanym przez trzustkę hormonem. Jeśli u podstaw antyinsulinowych opinii znajdują się ubrane w naukowe szaty argumenty, musimy przygotować na długą i trudną rozmowę.

Miałem niedawno pacjenta, który świadomy, co mu zaproponuję, wręczył mi kopię artykułu pod wiele mówiącym tytułem „Śmiertelnie niebezpieczne oszustwo w sprawie cukrzycy”. Artykuł pochodził z zupełnie nieznanego mi periodyku, a jego autorem był Amerykanin, który – jak głosiło odredakcyjne wyjaśnienie – „stał się nieufny wobec medycyny akademickiej”. Konstrukcja artykułu i umieszczone pod nim piśmiennictwo przypominały pracę naukową. W rzeczywistości był to akt oskarżenia przeciwko firmom farmaceutycznym i ubezpieczeniowym oraz lekarzom. Tych ostatnich autor przedstawiał jako przedstawicieli tzw. ortodoksyjnej medycyny i nie wahał się nazywać ich szarlatanami i oszustami, którzy „nigdy w całej swojej lekarskiej karierze nie wyleczyli ani jednego przypadku cukrzycy”. A przecież, jak dowodziła publikacja, cukrzycę można wyleczyć. W szpitalu w indyjskim Madrasie stosuje się alternatywną metodę leczenia cukrzycy typu 1, która jest poddawana „rygorystycznym testom losowym”, a sposób ten „z oczywistych względów nie ma szans na stosowanie w Stanach Zjednoczonych i uznanie przez ortodoksyjne środowisko medyczne”. Wyleczenie z cukrzycy typu 2 osiąga się natomiast włączając do diety najpierw „olej lniany, rybi i od czasu do czasu olej z wątroby dorsza”, a następnie „olej kokosowy, olej z oliwek i czysty tłuszcz zwierzęcy”.
Proszę sobie wyobrazić, że tą wiedzą uraczył mnie szanowany prawnik, szef dużej prywatnej firmy. Mógłbym lekturę artykułu zakończyć po pierwszych kilku zdaniach i nie wdawać się z pacjentem w dyskusję. Ale skoro przyszedł do szarlatana… Powiedziałem mu, co sadzę o jego wieloletniej cukrzycy, dotychczas bezskutecznie leczonej pochodnymi sulfonylomocznika.

Opowiedziałem o możliwościach dalszej terapii, a także ustosunkowałem się do treści zawartych w artykule. Poskutkowało. Chory podzielił mój pogląd, że insulinoterapia jest dla niego najlepszym wyborem. Jak się okazało, chciał rozmawiać na temat leczenia swojej choroby i szukał argumentów, dlaczego ma robić tak, a nie inaczej. Tymczasem w kolejnych gabinetach lekarskich otrzymywał wyłącznie pozbawione wyjaśnień zalecenia. Wiem, wiem, jesteśmy strasznie zagonieni, a NFZ nie płaci za długie rozmowy. Tylko nie dziwmy się, dlaczego tak wielu pacjentów ucieka pod skrzydła samozwańczych magików od ciała i duszy.

Źródło: Puls Medycyny

Podpis: Sławomir Badurek

Najważniejsze dzisiaj
× Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Plików Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.