W tzw. systemie ochrony zdrowia pojawiło się zaniepokojenie zapowiedziami o likwidacji NFZ, składanymi przez przodujący w sondażach PiS. Historia magistra vitae.
Ten artykuł czytasz w
ramach płatnej subskrypcji. Twoja prenumerata jest aktywna
Zajrzyjmy do archiwów z kampanii wyborczej 2007 i zgadnijmy, kto to mówił: „Likwidacja NFZ i w miejsce tego kilka konkurujących ze sobą funduszy publicznych oraz konkurujący ze sobą świadczeniodawcy, zmiana i uproszczenie zasad refundacji leków, powrót gabinetów lekarskich do szkół, więcej rezydentów i etatów stażowych dla medyków — to założenia Narodowego Programu Ochrony Zdrowia Platformy Obywatelskiej”. To właśnie mówiła Ewa Kopacz 4 października 2007 roku.
Pięknie. Sięgnijmy jeszcze głębiej, do roku 2005: „Naszymi priorytetami są: podniesienie nakładów na ochronę zdrowia, likwidacja Narodowego Funduszu Zdrowia i powrót do finansowania ochrony zdrowia z budżetu, ustanowienie koszyka podstawowych gwarantowanych świadczeń medycznych, umożliwienie wprowadzenia dodatkowych i alternatywnych komercyjnych ubezpieczeń zdrowotnych”. To założenia programu wyborczego PiS z 2005 roku.
Wniosek jest dość oczywisty. Ostatnio wygrywa wybory ten, kto obieca likwidację NFZ. A co się dzieje potem... to już zupełnie inna historia.
Inny wniosek, który się nasuwa, to taki, że w istocie NFZ trzeba zlikwidować i każdy rozsądnie myślący człowiek to przyzna. Kiedy jednak rozsądnie myślący człowiek dochodzi do władzy i czuje przyjemność ręcznego sterowania budżetem w wysokości ponad 70 miliardów złotych ze składek zdrowotnych — to nie potrafi z tej przyjemności zrezygnować.
Dlatego zwracam uwagę na słuszne słowa dr Tomasza Latosa (µ 9), że nie chodzi li tylko o likwidację NFZ, ale o generalną zmianę zasad finansowania ochrony zdrowia. Tutaj pełna zgoda. Trzeba liczyć wydawane pieniądze i mieć rozeznanie na temat epidemiologii, czyli prowadzić rejestry. Trzeba też analizować koszty, także pośrednie, i wiedzieć, ile poszczególne choroby — np. cukrzyca — nas kosztują (µ 12-13).
Tylko czy lekarze powinni się zajmować liczeniem, czy leczeniem? Wpycha się ich w rolę adwokatów NFZ i Ministerstwa Zdrowia. Muszą wypełniać formularze i tłumaczyć pacjentom, że jakaś procedura jest niedostępna, że jest kolejka, że czegoś nie można zrobić z powodów finansowych, że jakiś lek nie jest refundowany. Lekarze — kierowani swoim powołaniem — zrobią wszystko, aby pomóc pacjentom. I dlatego, niestety, dali się wpuścić w maliny. Ponoszą dzisiaj ciężar przekazywania chorym informacji o organizacji leczenia, procedurach, refundacjach, kontraktach, rozliczeniach itd.
A przecież to właśnie urzędnicy NFZ oraz ministerstwa, którzy stworzyli tę całą biurokrację i produkują coraz to nowe zarządzenia, powinni się tłumaczyć. Bo to oni odpowiadają za kolejki, formalizm i gospodarkę niedoboru w ochronie zdrowia. Nic dziwnego, że NFZ budzi wśród milionów Polaków głównie negatywne skojarzenia i popierają hasła jego likwidacji. A co będzie dalej, to już inna historia.
W tzw. systemie ochrony zdrowia pojawiło się zaniepokojenie zapowiedziami o likwidacji NFZ, składanymi przez przodujący w sondażach PiS. Historia magistra vitae.
Zajrzyjmy do archiwów z kampanii wyborczej 2007 i zgadnijmy, kto to mówił: „Likwidacja NFZ i w miejsce tego kilka konkurujących ze sobą funduszy publicznych oraz konkurujący ze sobą świadczeniodawcy, zmiana i uproszczenie zasad refundacji leków, powrót gabinetów lekarskich do szkół, więcej rezydentów i etatów stażowych dla medyków — to założenia Narodowego Programu Ochrony Zdrowia Platformy Obywatelskiej”. To właśnie mówiła Ewa Kopacz 4 października 2007 roku. Pięknie. Sięgnijmy jeszcze głębiej, do roku 2005: „Naszymi priorytetami są: podniesienie nakładów na ochronę zdrowia, likwidacja Narodowego Funduszu Zdrowia i powrót do finansowania ochrony zdrowia z budżetu, ustanowienie koszyka podstawowych gwarantowanych świadczeń medycznych, umożliwienie wprowadzenia dodatkowych i alternatywnych komercyjnych ubezpieczeń zdrowotnych”. To założenia programu wyborczego PiS z 2005 roku.Wniosek jest dość oczywisty. Ostatnio wygrywa wybory ten, kto obieca likwidację NFZ. A co się dzieje potem... to już zupełnie inna historia.Inny wniosek, który się nasuwa, to taki, że w istocie NFZ trzeba zlikwidować i każdy rozsądnie myślący człowiek to przyzna. Kiedy jednak rozsądnie myślący człowiek dochodzi do władzy i czuje przyjemność ręcznego sterowania budżetem w wysokości ponad 70 miliardów złotych ze składek zdrowotnych — to nie potrafi z tej przyjemności zrezygnować. Dlatego zwracam uwagę na słuszne słowa dr Tomasza Latosa (µ 9), że nie chodzi li tylko o likwidację NFZ, ale o generalną zmianę zasad finansowania ochrony zdrowia. Tutaj pełna zgoda. Trzeba liczyć wydawane pieniądze i mieć rozeznanie na temat epidemiologii, czyli prowadzić rejestry. Trzeba też analizować koszty, także pośrednie, i wiedzieć, ile poszczególne choroby — np. cukrzyca — nas kosztują (µ 12-13). Tylko czy lekarze powinni się zajmować liczeniem, czy leczeniem? Wpycha się ich w rolę adwokatów NFZ i Ministerstwa Zdrowia. Muszą wypełniać formularze i tłumaczyć pacjentom, że jakaś procedura jest niedostępna, że jest kolejka, że czegoś nie można zrobić z powodów finansowych, że jakiś lek nie jest refundowany. Lekarze — kierowani swoim powołaniem — zrobią wszystko, aby pomóc pacjentom. I dlatego, niestety, dali się wpuścić w maliny. Ponoszą dzisiaj ciężar przekazywania chorym informacji o organizacji leczenia, procedurach, refundacjach, kontraktach, rozliczeniach itd. A przecież to właśnie urzędnicy NFZ oraz ministerstwa, którzy stworzyli tę całą biurokrację i produkują coraz to nowe zarządzenia, powinni się tłumaczyć. Bo to oni odpowiadają za kolejki, formalizm i gospodarkę niedoboru w ochronie zdrowia. Nic dziwnego, że NFZ budzi wśród milionów Polaków głównie negatywne skojarzenia i popierają hasła jego likwidacji. A co będzie dalej, to już inna historia.