Wojciech Falęcki: lubię być tam, gdzie rodzi się życie
W dobie fake newsów i upadku autorytetów trudno się czasem przebić z rzetelną wiedzą. Wiele osób bardziej ufa temu, co na swoim profilu napisała koleżanka czy podają portale plotkarskie. Sam staram się, aby moje posty były w pełni przemyślane, wyważone, a jednocześnie pilnuję, by używać języka dostępnego dla pacjentek - mówi ginekolog i położnik Wojciech Falęcki, działający aktywnie w mediach społecznościowych, któremu “Puls Medycyny” przyznał tytuł “Promotora wiedzy”.

Jak w pana kalendarzu zapisał się rok 2023?
To przede wszystkim czas wytężonej aktywności zawodowej. Z uwagi na zawirowania kadrowe zmieniłem miejsce pracy — z Uniwersyteckiego Centrum Zdrowia Kobiety i Noworodka (UCZKiN) Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego na Szpital Południowy, który jest ośrodkiem miejskim o drugim stopniu referencyjności. Praca w Centrum była bardzo ciekawym doświadczeniem, jednocześnie wiele się nauczyłem, przede wszystkim od położnych. Ośrodek ten promuje porody siłami natury w pozycjach wertykalnych. Ingerencje lekarskie były rzadsze, chociaż praca na dyżurach była bardzo wymagająca.
Promowanie porodów drogami natury jest bardzo ważne, ponieważ niepokojąco rośnie odsetek cięć cesarskich.
To prawda, szacuje się, że już niemal połowa porodów w Polsce odbywa się poprzez cięcie cesarskie. Tymczasem odsetek takiego rozwiązania ciąży nie powinien przekraczać 20-30 proc. Jak widać, rekomendacje to jedno, a rzeczywistość drugie.
Dlaczego cięć cesarskich jest niemal dwukrotnie więcej niż zakładają wytyczne?
Przede wszystkim społeczeństwo jest coraz starsze, a pacjentki decydują się na ciążę coraz później. To sprawia, że częściej posiadają choroby współistniejące, które w wielu przypadkach są przeciwwskazaniem do porodu drogami natury. Istnieje też błędne przekonanie, że cięcie cesarskie to mniej powikłań. Jest wręcz odwrotnie, cięcie cesarskie to duża operacja. Zawsze musimy o tym pamiętać. Nie jest to „pójście na łatwiznę” — jak często jest określany ten zabieg np. w mediach społecznościowych.
Oczywiście, w ośrodkach o wyższej referencyjności cięć cesarskich zawsze będzie więcej, bo tam trafiają najcięższe przypadki, a w tych o niższym stopniu referencyjności powinniśmy w mniejszym stopniu ingerować w naturalny przebieg porodu. Nie zawsze jest to jednak reguła. Ostatnio przeglądałem statystki, z których wynikało, że w wielu małych szpitalach powiatowych odsetek cięć cesarskich sięga nawet 70 proc. Myślę, że tej machiny już nie zastopujemy.
Podnoszone są głosy, że wzrost liczby cięć cesarskich jest związany również z brakiem szerokiego dostępu do znieczulenia zewnątrzoponowego podczas porodu naturalnego.
Zacznę od przytoczenia danych. W 2022 r. zastosowano analgezję w przypadku 14 proc. porodów w Polsce. W ponad połowie oddziałów położniczych w kraju nie wykonano ani jednego takiego znieczulenia! Na 348 oddziałów położniczych tylko w 153 wykonano przynajmniej jedno znieczulenie zewnątrzoponowe. To są zatrważające dane i ogromny problem ogólnosystemowy! Z pewnością w dużych miastach, gdzie działają wysokospecjalistyczne ośrodki kliniczne, dostęp do znieczulenia jest większy, ale nie możemy zapominać o mniejszych placówkach. Tam zwykle jest mniej lekarzy, brakuje anestezjologów i często jest problem z ogólną dostępnością do usług medycznych. Nie można jednak też powiedzieć, że brak dostępu do znieczulenia to główna przyczyna wzrastającego odsetka cięć cesarskich.
Jaka jest rola mediów społecznościowych w edukacji pacjentów?
Ogromna. Ważne jednak, żeby pacjenci docierali do sprawdzonych informacji. Niestety, w dobie fake newsów i upadku autorytetów trudno się czasem przebić z rzetelną wiedzą. Wiele osób bardziej ufa temu, co na swoim profilu napisała koleżanka, czy podają portale plotkarskie. Sam staram się, aby moje posty były w pełni przemyślane, wyważone, a jednocześnie pilnuję, by używać języka dostępnego dla pacjentek, bo wiem, że tylko wtedy jestem w stanie trafić z przekazem do szerszej grupy odbiorców. Ważne, żeby przekazywać wiedzę w sposób atrakcyjny, ale też nie szukać sensacji, by nikomu nie zaszkodzić.
Przeglądając pana konto w mediach społecznościowych, widać, że praca lekarza daje panu wiele satysfakcji i radości. Na ile wybór tej ścieżki zawodowej był świadomą decyzją?
Początkowo nie był. W ogóle wszystko, co wydarzyło się w moim życiu zawodowym, było trochę dziełem przypadku. Pierwszym kierunkiem, jaki skończyłem, była fizjoterapia. Miałem jednak pewien niedosyt, więc postanowiłem zdawać na medycynę. Już jako student kierunku lekarskiego myślałem, że w przyszłości zostanę ortopedą, bo to naturalny wybór po fizjoterapii. Podczas jednych z pierwszych praktyk studenckich poznałem jednak prof. Beatę Śpiewankiewicz, wspaniałego ginekologa onkologa, która przekonywała mnie, ta specjalizacja jest ciekawsza i bardziej rozwojowa niż ortopedia. I taka bardziej dla mnie. Rzeczywiście, po krótkim czasie nie miałem wątpliwości, że pójdę tą drogą.
Na trzecim roku studiów dowiedziałem się, że najlepsze naukowe koło ginekologiczno-położnicze jest przy placu Starynkiewicza (siedziba UCZKiN — przyp. red.), gdzie kierownikiem kliniki był prof. Mirosław Wielgoś. Nasze drogi już wcześniej się przecięły, ponieważ na ostatnim roku fizjoterapii byłem członkiem Senatu Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, gdzie całym sobą i zaangażowaniem wybijał się właśnie prof. Wielgoś, który ubiegał się wówczas o stanowisko dziekana I Wydziału Lekarskiego. Później wręczał mi indeks studenta pierwszego roku, a po 6 latach studiów — dyplom lekarza.
Tak więc dołączyłem do wspomnianego koła, pozostając na praktykach w Klinice Ginekologii Onkologicznej Centrum Onkologii, którym kierowała prof. Śpiewankiewicz. Tam poznałem mojego promotora, mistrza i mentora prof. Grzegorza Panka, który był opiekunem mojej specjalizacji, a obecnie pod jego kierunkiem piszę rozprawę doktorską. Z tego względu początkowo myślałem, że zostanę ginekologiem onkologiem, ale ostatecznie zdecydowałem, że wolę być tam, gdzie rodzi się życie i rozpocząłem pracę w UCZKiN pod skrzydłami prof. Wielgosia.
Pamięta pan swój pierwszy dzień w pracy?
Oczywiście, był on szalenie stresujący, bo odbywały się dwa porody siłami natury jednocześnie. Początkowo za bardzo nie wiedziałem, co się dzieje. Pamiętam, że ogromnym wsparciem tego dnia, ale również w kolejnych, była dla mnie położna Grażyna Nastula. Muszę przy tym podkreślić, że doświadczona położna dla młodego, nieopierzonego rezydenta pierwszego roku zawsze jest jak drogowskaz.
Jest pan niezwykle aktywnym i zapracowanym człowiekiem. Skąd czerpie pan energię do codziennego działania?
Siłą mojego napędu zawsze byli moi współpracownicy, głównie starsi koledzy i koleżanki. Od nich nauczyłem się, że obowiązek względem pacjenta jest najważniejszy, przez co trzeba być w nieustannej gotowości do działania. Dyżur, praca, gabinet, klinika, poród, operacja — to codzienność wszystkich osób, z którymi pracuję. Przesiąkłem tym od pierwszych dni. Poza tym już podczas studiów przekazywano nam, że lekarz jest przede wszystkim zawodem zaufania publicznego. Traktuję to zobowiązanie bardzo poważnie i dlatego staram się każdemu pacjentowi dać od siebie trochę więcej niż tylko zwykłą opiekę medyczną, poświęcić mu tyle czasu, ile trzeba, żeby czuł się zaopiekowany i bezpieczny.
Każdy jednak potrzebuje odpoczynku, jakiejś odskoczni od pracy…
Oczywiście, bez tego trudno byłoby funkcjonować dłużej na tak wysokich obrotach. Staram się regularnie organizować sobie dłuższe weekendy, ale przyznam, że nawet wtedy mam przy sobie telefon na wypadek, gdyby któraś pacjentka potrzebowała pilnej porady. Ciężarne, które są pod moją opieką, wiedzą, że zawsze mogą się ze mną skontaktować. Mam jednak taką zasadę, że urlop zaczynam już wtedy, gdy wsiadam do samochodu, a nie dopiero, gdy dojeżdżam na miejsce.
Poza tym odskocznią od codziennej pracy są przyjaciele i rodzina. Tak się jednak złożyło, że dwóch moich najlepszych przyjaciół — dr Michał Lipa, z którym tworzę duet od lat, oraz dr Bartosz Godek — są ginekologami, więc nawet spotykając się w wolnym czasie, wymieniamy się doświadczeniami zawodowymi. Dostrzegam płynące z tego korzyści, ponieważ z jednej strony takie rozmowy rozwijają, a z drugiej — pozwalają nam zrzucić z siebie trochę tego balastu, stresu związanego z pracą. Mam też dwie wielkie pasje pozamedyczne. Pierwsza z nich to treningi z Marcinem Kossakiem, które pozwalają mi zachować dobre samopoczucie i kondycję fizyczną. A druga to gra na fortepianie, która relaksuje mnie najskuteczniej.
Trzy słowa, które najlepiej pana opisują, to…
Obowiązek, poświęcenie, profesjonalizm.
Otworzył pan ten rok dużą zmianą zawodową. Jakie ma pan plany na najbliższą przyszłość?
Od stycznia znowu mam przyjemność pracować pod kierunkiem prof. Mirosława Wielgosia, tym razem w Klinice Położnictwa i Perinatologii Państwowego Instytutu Medycznego MSWiA w Warszawie. W tym roku chciałabym obronić pracę doktorską. Mam ją już na wyciągnięcie ręki, niedużo mi brakuje. Potrzebuję jednak 2-3 miesięcy, żeby usiąść nad zebranym materiałem i go uporządkować. Do tej pory zawsze brakowało na to czasu, liczę, że niebawem mi się to uda. Poza tym zawodowo chciałbym nauczyć się wykonać transfuzję dopłodową, a prywatnie marzę, żeby nadal cieszyć się zdrowiem fizycznym i zachować pogodę ducha, by móc dalej z poświęceniem służyć pacjentom.
ZOBACZ TAKŻE: Prof. Wielgoś poprowadzi Klinikę Położnictwa i Perinatologii Państwowego Instytutu Medycznego MSWiA
Źródło: Puls Medycyny