Interna i medycyna rodzinna powinny się uzupełniać

Monika Wysocka
opublikowano: 03-09-2009, 00:00

Chociaż jestem internistą, to moje dążenia nie idą wcale w kierunku obniżania rangi lekarza rodzinnego. Wręcz przeciwnie, uważam, że medycyna rodzinna jest niezwykle potrzebna. Chodzi o to, by pomyśleć, co zrobić, aby współpraca obu tych specjalności była realna i możliwa - mówi doc. Jacek Imiela, konsultant krajowy w dziedzinie chorób wewnętrznych.

Ten artykuł czytasz w ramach płatnej subskrypcji. Twoja prenumerata jest aktywna
Czy między internistami a lekarzami rodzinnymi nie ma przypadkiem niechęci z powodu wchodzenia sobie w kompetencje?

Dla mnie, zajmującego się interną, niezwykle ważną rzeczą jest, by obie te specjalności jak najbliżej i jak najściślej ze sobą współpracowały. Jestem absolutnym przeciwnikiem antagonizmów. Uważam, że obie te dziedziny działają dla dobra chorego. I dla lekarzy obu tych specjalności, przy pewnych uzgodnieniach, jest miejsce w działalności ambulatoryjnej. Pamiętajmy, że obie nasze specjalizacje są podstawą medycyny - gdy człowiek czuje się chory, trafia zwykle najpierw do lekarza rodzinnego lub internisty i dopiero w następnej kolejności do lekarza posiadającego specjalizację szczegółową. Jeśli zmniejszy się liczba oddziałów internistycznych, to zaczniemy mieć problem, bo potrzeba też ludzi, którzy poruszają się w całości medycyny. Jeśli będzie zbyt mało lekarzy rodzinnych - do internistów zaczną napływać pacjenci, którzy wcale nie wymagają ich pomocy. Dlatego uważam, że powinniśmy się wspierać.

Ale w praktyce to nie zawsze wychodzi...

Kiedy lekarz rodzinny kieruje chorego do szpitala, ideałem byłoby, gdyby nawiązywał równocześnie kontakt z przejmującym pacjenta w oddziale lekarzem. Tego typu łączność faktycznie jest możliwa dopiero przy częściowej zmianie systemu. To jedno z zagadnień, które dla mnie jest centralne we współpracy z lekarzami rodzinnymi. Nie może być tak, że wszyscy działają wyłącznie na własny rachunek. Dawniej istniała łączność doświadczonych ordynatorów oddziałów szpitalnych z opieką ambulatoryjną w rejonie. Teraz już tego nie ma. Do przedyskutowania jest wypracowanie nowego systemu i powrotu do wspólnego działania. Ja to widzę. Oczywiście diabeł tkwi w szczegółach, ale to jest do zrobienia. Może uda się zaprosić lekarzy rodzinnych na zebrania poświęcone leczeniu chorych w szpitalach? Spróbować warto.

A czy jest miejsce dla lekarza internisty w praktykach lekarza rodzinnego?

Zlikwidowane poradnie internistyczne to faktycznie nasza bolączka. Staramy się, by one powróciły, przynajmniej te przyszpitalne, tak by chory, który wychodzi ze szpitala, mógł kontynuować specjalistyczną opiekę internistyczną w miejscu, w którym był leczony. Czy jest możliwe wspólne działanie w ramach praktyki lekarza rodzinnego? Umiem sobie wyobrazić zespoły w takiej praktyce, składające się zarówno z lekarza rodzinnego, jak i lekarza internisty, pediatry czy chirurga - takie zespoły w wielu miejscach w kraju zresztą istnieją i sprawdzają się. Nie chodzi tu o pozycję poszczególnych specjalistów. Jeśli poważnie traktujemy naszą pracę, to przecież to wszystko robimy dla chorego. A jeśli chory na danym terenie będzie miał bardziej profesjonalną opiekę, to chyba dobrze. Oczywiście patrzę przez pryzmat specjalności, którą reprezentuję i której jestem konsultantem krajowym, ale moje dążenia nie idą wcale w kierunku obniżania rangi lekarza rodzinnego. Wręcz przeciwnie, uważam, że medycyna rodzinna jest niezwykle potrzebna. Chodzi o to, by pomyśleć, co zrobić, aby współpraca obu tych specjalności była realna i możliwa.

Dlaczego tak zależy panu na zbliżeniu się właśnie do medycyny rodzinnej?

Bo uważam, że to pokrewne specjalizacje. Choroby wewnętrzne to podstawa, specjalizacja choroby wewnętrzne ma swoją pozycję od lat i trzeba to wykorzystać. Choć interna głębiej opracowuje niektóre dziedziny medycyny, to jednak medycyna rodzinna ma szersze spojrzenie w innych kierunkach. Przecież lekarze rodzinni są szkoleni np. z pediatrii czy ginekologii, którymi to działaniami nie zajmuje się internista. Sadzę, że te specjalności mogłyby się doskonale uzupełniać. Największym błędem jest konkurowanie, a zdarza się, że i zwalczanie niektórych specjalizacji. To do niczego nie prowadzi. Moim zdaniem, dla wszystkich jest miejsce, szczególnie że wbrew temu, co się mówi, lekarzy jest za mało. A przy obecnym exodusie młodych ludzi za granicę, w sytuacji dramatycznego starzenia się lekarzy pewnych specjalizacji i dochodzenia przez wielu z nich do wieku emerytalnego - brak lekarzy będzie się pogłębiał. Lada moment będziemy mieli problem.

Co konkretnie miał pan na myśli, mówiąc o konieczności zmian systemowych?

Na przykład zmiany w systemie specjalizacji. Jest pomysł, by specjalizacje robić od razu w dziedzinie szczegółowej, przy zachowaniu podstawowego segmentu z chorób wewnętrznych. Nie wiem, ile osób będzie wybierało internę czy medycynę rodzinną przy takim systemie nauczania. Może ci, którzy będą dążyć do wszechstronniejszego wykształcenia - bo choć przygotowanie będzie trwało dłużej, to jednak będą lepiej wyszkoleni. Ale może się okazać, że za parę lat będzie coraz mniej zarówno lekarzy internistów, jak i lekarzy rodzinnych. Już teraz napływ na internę zmniejsza się, podobnie jest w medycynie rodzinnej. Wbrew pozorom, jedziemy więc na tym samym wózku. Z drugiej strony może lekarze, którzy są już specjalistami chorób wewnętrznych, mogliby dodatkowo, przyspieszoną ścieżką (np. w ciągu roku) robić specjalizację z medycyny rodzinnej. To tylko propozycja, nieprzedyskutowana jeszcze z przedstawicielami medycyny rodzinnej. Ale wydaje mi się, że jest warta dalszych rozmów, a po spotkaniu z prof. Andrzejem Steciwko, prezesem Polskiego Towarzystwa Medycyny Rodzinnej, odniosłem wrażenie, że rozmowa na ten temat jest możliwa.

W kontekście pomysłu zniesienia stażu - czemu osobiście jestem przeciwny - musimy więcej pracować nad upraktycznieniem studiów. Może pomysłem wartym rozpowszechnienia jest projekt, który realizuję od lat w ramach Studenckiego Internistycznego Koła Naukowego WUM, działającego przy I oddziale wewnętrznym Międzyleskiego Szpitala Specjalistycznego. W jeden z wakacyjnych miesięcy w szpitalu w Działdowie lekarzy będących na urlopie zastępuje 60 studentów medycyny pracujących pod moim kierunkiem. Wszystko jest perfekcyjnie przygotowane i pod pełną kontrolą doświadczonych lekarzy. Przez trzy tygodnie ci młodzi ludzie pracują w poradniach z miejscowymi lekarzami, w izbie przyjęć, jeżdżą w pogotowiu, leczą chorych na 60-łóżkowym oddziale wewnętrznym. Pracują bardzo ciężko, po raz pierwszy stają się aktywni zawodowo - odpowiadają za chorych, których leczą. Dla mnie istotą pracy lekarza jest to, by umiał on pracować w każdych warunkach - i tam ich tego uczę.

W tym roku po raz pierwszy włączamy do projektu pielęgniarki - dziewięć studentek pielęgniarstwa Wydziału Nauki o Zdrowiu WUM. Chcę w ten sposób stworzyć zintegrowany system leczenia zespołowego. Gdyby udało się stworzyć praktyczne podstawy wspólnego działania diagnostyczno-terapeutycznego pielęgniarek i lekarzy, to byłoby coś znakomitego.

Jak sprawdza się praca w wakacje?

Studenci to uwielbiają! A u mnie w oddziale pracują ludzie z koła naukowego, którzy sprawdzili się na takich właśnie wyjazdach. Staram się pokazywać im chorego człowieka, a nie "przypadki" medyczne. Podsumowując, uważam, że wszystko, co robimy, musi być poświęcone choremu. Myślę, że dobrze temu służyć będzie każda forma współdziałania lekarzy różnych specjalności czy też pogłębiona współpraca pielęgniarsko-lekarska.

Źródło: Puls Medycyny

Podpis: Monika Wysocka

Najważniejsze dzisiaj
× Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Plików Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.