Pompa ratuje życie
Po trzech godzinach śmierci klinicznej udało się uratować 15-letnią dziewczynkę. Nie stwierdzono u niej żadnych zmian neurologicznych spowodowanych zatrzymaniem akcji serca.
Dziewczynka została przewieziona do Kliniki Kardiochirurgii Dziecięcej Polsko-Amerykańskiego Instytutu Pediatrii Collegium Medicum UJ w Krakowie-Prokocimiu.
Jej stan pogarszał się z minuty na minutę: była coraz bardziej osłabiona, wykazywała objawy splątania, z czasem zaczęto tracić z nią kontakt. Lekarze rozpoczęli normalną w takich sytuacjach procedurę, jednak już podczas płukania żołądka doszło do zatrzymania akcji serca.
Natychmiast podjęto czynności reanimacyjne, łącznie z elektryczną stymulacją, masażem serca, sztucznym oddychaniem - wszystko bez efektu.
"Rano jechałem na krakowski rynek, gdzie obchodzono właśnie wiatowy Dzień Serca, gdy otrzymałem telefon, że mamy taką pacjentkę. Po zebraniu telefonicznego wywiadu wiedziałem już, że sytuacja jest poważna, ale leki, które dziewczynka zażyła, choć prowadzą do całkowitego zatrzymania akcji serca, nie powodują nieodwracalnych zmian. Chodziło więc o to, by przywrócić krążenie. Zaleciłem kontynuować czynności reanimacyjne, masaż serca oraz obłożenie jej lodem i wezwanie zespołu kardiochirurgicznego - opowiada prof. Edward Malec, kierownik Kliniki Chirurgii Pediatrycznej i Kliniki Kardiochirurgii Dziecięcej Wydziału Lekarskiego CM UJ. - Kiedy przyjechałem do szpitala, okazało się, że mimo tych działań, serce dziewczynki nie podejmuje żadnej czynności, ani mechanicznej, ani elektrycznej".
Wciąż reanimowane dziecko przewieziono na kardiochirurgiczną salę operacyjną i podłączono do sztucznego płuco-serca, zapewniającego krążenie pozaustrojowe. W ten sposób, choć serce wciąż nie pracowało, było wiotkie i nieme, zachowano krążenie krwi. Obłożenie lodem dało lekarzom trochę czasu - tolerancja na niedokrwienie była dłuższa. Dzięki pompie możliwe było wykonanie także plazmaferezy, czyli kilkakrotnej wymiany osocza, aby jak najszybciej oczyścić organizm z leków.
W krakowskim szpitalu pompa, przerobiona przez samych lekarzy pod kątem potrzeb pacjentów ich oddziału, używana jest od lat w wielu przypadkach, np. gdy do zatrzymania akcji serca dochodzi z powodu wady.
"Potem pozostało nam tylko czekać. Szukaliśmy wtedy w Internecie jeszcze innych pomysłów, jak można pomóc pacjentowi w takim przypadku. Okazało się jednak, że prawdopodobnie zastosowaliśmy prekursorską metodę postępowania, a nawet jeśli ktoś był przed nami, to nie podzielił się swoimi osiągnięciami" - mówi prof. E. Malec.
W końcu, ok. 2 nad ranem, po 20 godzinach serce dziewczynki wreszcie się odezwało: najpierw bardzo leniwie zaczęła się czynność elektryczna serca, mięsień zaczął się kurczyć i przez następne dni jego praca stopniowo wracała do normy. Po czterech dniach, kiedy lekarze mieli już absolutną pewność, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane, odłączono maszynę.
Teraz dziewczynka jest w dobrej formie - wszystkie jej narządy, łącznie z centralnym układem nerwowym, funkcjonują prawidłowo. Fizycznie nie widać żadnego śladu minionego zdarzenia.
"Zawsze uważam, że jeśli jest choćby cień szansy, warto ją wykorzystać. Do takich metod uciekamy się zawsze, gdy standardowa reanimacja nie daje rezultatu. W tym przypadku to działanie było jak najbardziej uzasadnione, gdyż leki, które zażyła pacjentka, nie uszkadzają nieodwracalnie organizmu. Miałem nadzieję, że kiedy je wypłuczemy i przestaną działać, to serce i wszystkie narządy zaczną znowu funkcjonować - mówi prof. E. Malec. - Zresztą to było jedyne, co mogliśmy zrobić. Alternatywą było pozostawienie jej samej sobie, co oznaczałoby pewną śmierć. Trzeba mieć jednak świadomość, że udało się tego dokonać tylko dlatego, że mogliśmy podtrzymać krążenie krwi dzięki pompie. Gdyby pacjentka trafiła na inny oddział, który nie dysponuje takim sprzętem, albo wystarczająco doświadczonym zespołem - prawdopodobnie nie można byłoby jej pomóc" - dodaje prof. Edward Malec.
Źródło: Puls Medycyny
Podpis: Monika Wysocka