To nie są żarty!
Kryzys, krach, recesja, deprecjacja, redukcja. Słowa, które oznaczają kłopoty. Albo jeszcze większe problemy tam, gdzie już je mamy. Na przykład w ochronie zdrowia. Zapomnijmy na chwilę o Sejmie i politycznych grach wokół ustaw zdrowotnych. W porównaniu z tym, co obecnie dzieje się w bankach i na giełdzie, decyzje posłów i senatorów mają mniejsze znaczenie.
Jak prognozują pesymiści, rozchwianie rynku finansowego, zwłaszcza w naszej części Europy, będzie trwało dłużej niż kilka, kilkanaście miesięcy. A to oznacza, że także firmy z sektora zdrowotnego będą miały kłopoty. O wielkich planach inwestycyjnych, np. budowie nowych szpitali, generalnych remontach czy poważnych zakupach sprzętowych finansowanych kredytem prawdopodobnie trzeba będzie na razie zapomnieć. Jedynym realnym źródłem finansowania mogą stać się budżet państwa i fundusze unijne. A w wyniku spowolnienia wzrostu gospodarczego, publicznych pieniędzy na zdrowie wcale nie będzie więcej. To bardzo zła wiadomość, bo do 2012 roku polskie szpitale mają przecież spełniać europejskie standardy. O problemach z refundacją leków lepiej w ogóle nie wspominać.
W związku z kryzysem opóźni się też proces konsolidacji prywatnej części sektora. Penetrujące polski rynek fundusze inwestycyjne zapewne odłożą w czasie decyzje. Dla kilku firm może to oznaczać poważne perturbacje w bieżącej działalności.
Już zadłużone placówki znajdą się pod jeszcze większą presją ze strony wierzycieli, trudniej będzie o ugody z bankami, a organy założycielskie będą dużo bardziej ostrożne w podejmowaniu decyzji o przekształceniach własnościowych, których konsekwencją będzie przejmowanie długów szpitali na barki lokalnych budżetów. Dalsze zadłużanie przestanie być bezkarne.
Konsekwencją kryzysu finansowego może być w dalszej perspektywie także zmniejszenie popytu na prywatne usługi zdrowotne. Co prawda wydatki na zdrowie są ograniczane w ostatniej kolejności, ale gdy pacjenci staną przed wyborem: zapłacić czy poczekać, częściej mogą wybierać tę drugą opcję.
Złe wiadomości dotyczą też rynku pracy. Co prawda związkowcy pod przewodnictwem Krzysztofa Bukiela, jakby wyprzedzając przewidywane zahamowanie tempa wzrostu płac w ochronie zdrowia, zapowiadają walkę o minimalne wynagrodzenia (co najmniej 5500 zł brutto dla lekarza z I stopniem specjalizacji i co najmniej 6000 zł dla lekarza z tytułem specjalisty), ale kto ich teraz będzie słuchał? Zdrowym odruchem w czasach kryzysu jest dbanie o etat, nawet jeśli nie będzie podwyżki.
Zastanawiam się, czy minister zdrowia zajęta walką o swoje ustawy, miała czas chociaż na wstępną analizę wpływu obecnego kryzysu finansowego na planowane przez nią przekształcenia systemowe. Wolałabym się mylić, ale to nie są dobre czasy na reformy...
Źródło: Puls Medycyny
Podpis: Magda Sowińska; [email protected]