W granicach rozsądku

  • Hanna Samson
opublikowano: 24-09-2010, 00:00

Są rodzice, którzy nie potrafią stawiać granic. Są też tacy, którzy granicami otaczają dziecko tak ciasno, że ledwie może oddychać. Wychowują je nieustannie, temperują, przycinają, dopasowując do wzorca dziecka idealnego. Jedna i druga droga prowadzi donikąd.

Ten artykuł czytasz w ramach płatnej subskrypcji. Twoja prenumerata jest aktywna

Dzieci potrzebują granic, bo dzięki nim czują się bezpiecznie. Sprawdziłam to wiele lat temu na własnej skórze, a właściwie na własnej córce. Państwowe przedszkola w czasach PRL-u nie budziły mojego zaufania, więc z grupą przyjaciół, głównie psychologów, założyliśmy przedszkole dla naszych dzieci. Każdy rodzic miał w nim regularne dyżury, podczas których, wyedukowani na psychologii humanistycznej, "podążaliśmy za dzieckiem".

Chce się bawić w dom? Proszę bardzo. Walka na poduszki? Świetny pomysł. Każde dziecko było traktowane indywidualnie, obdarzaliśmy je uwagą, robiliśmy to, na co miało ochotę, by mogło się nieskrępowanie rozwijać. Żadnej struktury, żadnego narzucania własnej woli. Jedyną granicą były granice bezpieczeństwa, reszta zależała od dzieci.

Po dyżurze dorośli padali wypompowani. A dzieci? Na karb zmęczenia składałam trudne powroty mojej córki do domu, awantury, rzucanie się w kałużę, bo ona teraz właśnie nie chce iść i tu będzie się bawić. W domu w końcu się uspokajała, a następnego dnia powtórka z rozrywki. Była nerwowa, niespokojna, lękliwa. No cóż, takie dziecko. Tym bardziej robiłam, co mogłam, żeby dobrze się czuła na świecie, ustępowałam tam, gdzie to było możliwe, dawałam jej prawo wyboru, przyjaciele z przedszkola też otaczali ją troskliwą opieką.

I nagle po dwóch latach koniec tego raju. Życie zmusiło mnie do zmiany pracy. W tej nowej już nie miałam szansy pełnić dyżurów w przedszkolu. Z ciężkim sercem oddałam dziecko do placówki państwowej. Już po kilku tygodniach z trudem poznawałam własną córkę. Pogodna, współpracująca, spokojna. Któregoś dnia zobaczyłam, jak myje ręce w łazience, a na koniec otrzepuje dłonie o brzeg umywalki i dopiero wtedy wyciera je ręcznikiem.

— Dlatego otrzepałaś ręce? — zapytałam.

— Żeby nie pochlapać podłogi. Zawsze tak robimy w przedszkolu.

Moja córka z radością przyswajała wszelkie zasady. Stała struktura dnia, jasne reguły, wyraźne granice wyzwoliły ją od nadmiaru wolności, która ją przytłaczała.

Dzieci naprawdę potrzebują granic. Ale często stawiamy ich zbyt wiele i wcale nie tam, gdzie trzeba. A jak już postawimy, to jakby były z betonu. Nie ma siły, która mogłaby je ruszyć.

Gdy jestem z psem na spacerze, co jakiś czas spotykam mamę z ośmioletnim już Mateuszem. Mateusz rośnie, ale zakazy wciąż te same:

— Nie biegnij, bo się przewrócisz.

— Nie dotykaj psa, bo cię ugryzie.

— Nie krzycz tak, bo uszy bolą.

— Zostaw ten patyk, bo się ubrudzisz.

Niewiele mu wolno. Co jakiś czas na chwilę się wymyka, ale szybko zostaje przywołany do porządku przez czujną mamę. Nie może zrobić nic, co nie byłoby przez nią skomentowane, zatrzymane w pół ruchu, zakazane. Mama ma w głowie wyraźny wzorzec grzecznego dziecka i bezustannie przycina do niego Mateusza. Czasem patrzy na syna z dumą, gdy ten siedzi na ławce jak emeryt.

— No widzisz! Jak chcesz, to umiesz być grzeczny.

Podziwiam Mateusza, że dzielnie to wytrzymuje, i myślę, co będzie dalej. Pewnie rozwali kiedyś ten betonowy schron jednym mocnym kopniakiem. Zbuntuje się i będzie robił nie tyle swoje, co mamie na przekór. Nabije sobie wtedy te wszystkie guzy, przed którymi ona teraz go chroni.

A jeśli nie? Jeśli uwierzy, że granice stawiane przez mamę wytyczają jego życiową ścieżkę? Mam takich klientów. W którymś momencie nie chce im się już wychodzić z domu. Bo po co? W świecie niezbyt dobrze sobie radzą, więc siedzą w swoim pokoju, oglądają telewizję, grają na komputerze. Za to mamy zaczynają biegać po lekarzach i psychologach, żeby tchnęli w ich dzieci życie.

Dwunastoletni Przemek chciał iść do gimnazjum razem ze swoimi kolegami z podstawówki, ale rodzice byli przeciw.

— W szkole trzeba się uczyć, a nie kolegować — powiedzieli i zapisali go do innego gimnazjum.

Przemek prosił, obiecywał dobre wyniki w nauce. Nie pomogło. Nowej szkoły nie znosi, nie ma w niej przyjaciół, przez cały rok siedział sam w ostatniej ławce. Na znak protestu w ogóle przestał się uczyć i nie zdał do następnej klasy. Rodzice bardzo się martwią, ale pozostali nieugięci. Dlaczego? Bo są konsekwentni. Nie wpadło im do głowy, że od konsekwencji ważniejsze mogą być czasem potrzeby dziecka. Aby dobrze stawiać granice, trzeba być w kontakcie i ze sobą, i z dzieckiem. A przede wszystkim ze zdrowym rozsądkiem. l

Źródło: Puls Medycyny

Podpis: Hanna Samson

Najważniejsze dzisiaj
× Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Plików Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.