Certyfikowanie umiejętności to prawdziwa żyła złota
Jeśli ktoś uważa, że wprowadzenie kształcenia podyplomowego lekarzy w zakresie umiejętności to pomysł minister Ewy Kopacz, jest w błędzie.
W przeciwieństwie do większości grup zawodowych, uznających dyplom ukończenia studiów za koniec nauki, lekarze bardzo chętnie się uczą. Mają motywację, bo wiedza to pieniądze, prestiż i jednocześnie ochrona przed odpowiedzialnością karną z tytułu błędów. Wchodzących do zawodu nie trzeba motywować do rozpoczęcia specjalizacji. Jeśli ich nie otwierają, to nie z braku chęci, ale możliwości, co w dużym stopniu wynika z polityki resortu. Nie ma też potrzeby nikogo zaganiać siłą do wyjazdów na konferencje i kursy uwieńczone zdobyciem umiejętności węższych niż specjalizacja.
Dzieje się tak od lat. Godne ubolewania, że w przeciwieństwie do koleżanek i kolegów z wielu krajów UE większość polskich lekarzy może tylko pomarzyć o płatnych urlopach szkoleniowych, a standardem jest brak wynagrodzenia za dni przeznaczone na zdobywanie wiedzy. Płonne są nadzieje pani minister, że certyfikowani lekarze bez specjalizacji zmniejszą kolejki na ECHO, USG, gastro- lub bronchoskopię. To nie brak specjalistów jest przyczyną kolejek. Czas oczekiwania na badania, porady i zabiegi byłby krótszy, gdyby ubezpieczyciel finansował większą ich pulę. Trudno uwierzyć, by szefowa resortu o tym nie wiedziała. Bardziej prawdopodobne jest pogorszenie dostępności do wielu świadczeń, związane ze zmuszeniem lekarzy, także specjalistów, do zdobywania certyfikatów. Nie jest to wyimaginowane zagrożenie, bo czas trwania szkoleń wyniesie od pół roku do dwóch lat.
Według MZ, „wprowadzenie rozwiązań zawartych w zało- żeniach do projektu ustawy nie spowoduje istotnych skutków dla budżetu państwa, ponieważ koszty szkolenia, jak i egzaminu będą pokrywane przez zainteresowanych lekarzy”. Założenie jest tak samo bezczelne, jak nieprawdziwe. Bezczelne, ponieważ lekarze są wyjątkową grupą zawodową, od której z mocy ustawy wymaga się kształcenia podyplomowego, a w interesie stojącego przed poważnymi problemami demograficznymi państwa leży możliwie jak najlepsza dostępność lekarzy do edukacji. Nieprawdziwość ministerialnej prognozy wiąże się z chęcią powetowania sobie przez lekarzy kosztów kształcenia. A będą one niemałe. Nieobecność w pracy związana z uczestnictwem w kursach obniży wynagrodzenie. Dodatkowo oprócz ponoszenia kosztów utrzymania poza miejscem stałego zamieszkania należy liczyć się z wysokimi opłatami za kształcenie, nakładanymi przez organizatorów szkoleń w zakresie najpopularniejszych umiejętności. Wspomniane obciążenia będą mocno zróżnicowane, a ich przewidywana wysokość wyniesie od kilku do nawet kilkudziesięciu tysięcy złotych. Na koniec, już po równo, trzeba będzie zapłacić CEM 800 złotych za egzamin i 50 złotych za wydanie świadectwa. Nie ma wątpliwości – konieczność kosztownego kształcenia zwiększy presję płacową, co rykoszetem uderzy w budżet państwa i zasoby finansowe pacjentów.
I komu to wszystko potrzebne? Wygląda na to, że głównymi beneficjentami będą organizatorzy szkoleń. Dla nich system certyfikowanych umiejętności może być prawdziwą żyłą złota.
Źródło: Puls Medycyny
Podpis: Sławomir Badurek