Lekarze kontra urzędnicy

; lek. Sławomir Badurek
opublikowano: 28-04-2004, 00:00
Ten artykuł czytasz w ramach płatnej subskrypcji. Twoja prenumerata jest aktywna
Kojarzenie reformy ochrony zdrowia, wprowadzonej przez rząd Jerzego Buzka, z wymiernym sukcesem może się wydać ironią. Ale nawet zapalczywi krytycy zainicjowanych w roku 1999 zmian muszą przyznać, że nie wszystko było falstartem, psuciem albo kompromitacją. Ogromnym osiągnięciem tamtej reformy było wyciągnięcie podstawowej opieki zdrowotnej ze stanu permanentnego niedowartościowania i bylejakości.
Kto pod koniec lat 90. chciał poświęcić się medycynie rodzinnej, mógł liczyć na wiatr w plecy. Młodych lekarzy kusił brak problemów z robieniem specjalizacji, starszych - możliwość uzyskania jej w trybie szybkiej ścieżki. Również nakłady na finansowanie poz, wyrażone kwotowo i procentowo, były w pierwszych latach reformy dużo wyższe niż obecnie. Jak ktoś miał szczęście, stawał się za przysłowiowe parę groszy właścicielem dobrze funkcjonującej praktyki, bo wójt lub burmistrz nie chcieli być gorsi od sąsiedztwa.
Jednak największym kapitałem powstającej medycyny rodzinnej byli pacjenci. Pierwsi generaliści nie mieli najmniejszych problemów ze skompletowaniem listy podopiecznych. Z pewnością wpłynęło na to wiele różnych czynników. Wybierając ten najważniejszy, wskazałbym bez wahania na dużo lepszą dostępność do lekarza. Aby zostać zbadanym, otrzymać receptę lub zaświadczenie, nie trzeba było wstawać skoro świt i pędzić do przychodni po numerek. Wystarczyło umówić się telefonicznie na wizytę. Przed południem, po południu, jak trzeba było, także w sobotę. To była prawdziwa rewolucja!
Pacjenci przyzwyczaili się już do tych zmian i zaczęli je traktować jak coś normalnego. I dobrze, bo tak jest w całym cywilizowanym świecie. Nie ma siły, lekarz rodzinny musi być bardziej dyspozycyjny od urzędnika, choć urzędnicze wolne weekendy i praca od ósmej do szesnastej w dni powszednie kuszą. O tym, jak bardzo kuszą, możemy właśnie się przekonać. Silne Porozumienie Zielonogórskie tak mocno przytarło nosa rządowi, że teraz lekarze rodzinni nie tylko nie muszą świadczyć nocnej pomocy wyjazdowej, ale już w piątek po południu mogą w majestacie prawa zamknąć swoje gabinety i nie martwić się pacjentami do poniedziałku. Nie wszyscy z tego korzystają, ale, jak zauważyłem, większość tak. Z urzędowego punktu widzenia wszystko jest w porządku, bo na drzwiach przychodni wywieszono informacje, gdzie udać się po pomoc w nocy lub weekend. W rzeczywistości, często nie ma komu zrobić w sobotę - zleconego przez lekarza rodzinnego (sic!) - zastrzyku i w eter idą kompromitujące środowisko wieści.
Nie o to chodzi, by żądać od lekarzy rodzinnych katorżniczej pracy w piątki i świątki oraz całodobowej dyspozycyjności. Z drugiej strony, wyłączając obszary tak zwanej głuchej prowincji, właściciele poz-ów mogą zapewnić pacjentom opiekę przynajmniej w takim wymiarze czasu, jak przed zwycięskimi negocjacjami Porozumienia Zielonogórskiego. Jeśli nie samemu, to z pomocą młodych, szukających pracy lekarzy.



Źródło: Puls Medycyny

Podpis: ; lek. Sławomir Badurek

Najważniejsze dzisiaj
× Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Plików Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.