Męskocentryczność w ruinie
Taką właśnie szansę uzyskałam kilka dni temu, zasiadając w komisji egzaminującej kandydatów na studia doktoranckie. Obserwacje wówczas poczynione, po raz pierwszy od wielu lat napełniły mnie ostrożnym optymizmem. Po pierwsze, przed komisją prezentowało swe umiejętności sześć osób. Cztery z nich były młodymi lekarzami, a w tej grupie były aż trzy panie. Spośród wielu prawdopodobnych wytłumaczeń tego zjawiska (mała próba, mężczyźni nie garną się do nauki, wolą czystą medycynę praktyczną itd.) postanowiłam wybrać jedno - kobiety wreszcie przestały się bać i zaczęły walczyć o wysoką pozycję zawodową. Są ambitne jak mężczyźni i dążą do celu równie uparcie jak oni. Jednak najbardziej zadziwiające było to, że jedna z kandydatek pracowała w klinice chirurgicznej, a druga - w klinice chirurgii plastycznej. Nie ukrywam, to był dla mnie szok. Za moich studenckich i wczesnolekarskich czasów (no cóż, było to w ubiegłym stuleciu, jednak w liczbach bezwzględnych nie tak znowu dawno) kobiety-chirurdzy traktowane były jak dziwolągi, babochłopy, coś kompletnie niezgodnego z "naturą". Kiedy w czasie studiów w obecności bardzo znanego profesora medycyny wypowiedziałam głośno swe marzenie, że chcę zostać chirurgiem plastycznym, ten z prawdziwą życzliwością stwierdził "dziecko, nawet nie próbuj, jesteś kobietą, to Ci się nigdy nie uda". A tymczasem tutaj pojawiają się dwie kobiety, żadne wielkie, głośne baby tylko śliczne, zadbane panie, które odpowiadają jak z nut i podchwytliwe pytania nie zbijają ich z pantałyku. Co więcej, mają silne poparcie potencjalnych promotorów swoich prac doktorskich. Tych właśnie, którzy kiedyś dla mnie uosabiali pokolenie mężczyzn profesorów, uważających kobiety za słabsze nie tylko fizycznie, ale i "w głowie". Ciekawe, co doprowadziło do tak istotnych zmian w myśleniu tak ważnych osób? Wygląda na to, że urodziłam się dziesięć lat za wcześnie, by skorzystać z benefitów tych przemian.
Po drugie, optymistyczne było również to, że cała lekarska czwórka odpowiadała wspaniale, błyskawicznie kojarzyła fakty, potrafiła bronić swoich racji. Wszyscy sprawiali wrażenie osób zrównoważonych, wiedzieli, czego chcieli, a do tego budzili dużą sympatię. Nie miałam wątpliwości, że prezentują takie cechy charakteru, dzięki którym będą bardzo przez pacjentów lubiani. Może jednak antyselekcja przy przyjmowaniu na studia medyczne nie jest taka silna?
I po trzecie wreszcie, chociaż w komisji tradycyjnie zasiadało sześciu poważnych profesorów płci męskiej, należących do pokolenia "starszego" (bardzo Panów przepraszam, chodzi mi tylko i wyłącznie o pozycję zawodową), towarzyszył im "młodszy element pokolenia średniego" i to na dodatek płci żeńskiej, czyli ja. Jeszcze niedawno stół egzaminacyjny kończyłby się pewnie na profesorze numer sześć. Przyznaję, przez kilka minut czułam się dość niepewnie. Byłam jednak bardzo zadowolona, że na moich oczach legł w gruzach jeszcze jeden bastion męskocentrycznej medycznej tradycji.
Wygląda na to, że można już robić "karierę" zawodową trochę szybciej niż tradycja przewiduje. Niekoniecznie potrzebna jest do tego odpowiednia płeć, niekoniecznie też trzeba być dobrze rodzinnie lub towarzysko ustosunkowanym. Może doczekamy czasów, że o karierze decydować będą wyłącznie umiejętności zawodowe i przymioty charakteru. Idzie nowe i mimo wielu problemów trapiących społeczność medyczną, wydaje się, że młodzi lekarze mogą bardziej optymistycznie (lub jak kto woli - mniej pesymistycznie) spoglądać w swoją zawodową przyszłość.
Źródło: Puls Medycyny
Podpis: dr n. med. ; Monika Puzianowska-Kuźnicka