Samoleczenie w porozumieniu z aptekarzem
Chory, który leczy się sam? Zapewne takich właśnie pacjentów potrzebuje dziś Narodowy Fundusz Zdrowia. Nam aptekarzom jednak samoleczenie kojarzy się źle. Każdy z nas ma na podorędziu przykłady niefrasobliwości, a czasem nawet wręcz nieodpowiedzialności pacjentów. Właściwie nie sposób policzyć przypadków, gdy aptekarz na czas ostrzegł chorego przed zażyciem tego lub innego preparatu i uchronił go przed poważnymi komplikacjami. A może nawet uratował życie?
Sytuacja jest tym bardziej alarmująca, że sześć lat temu w obrocie pozaaptecznym było 360 leków. Obecna lista liczy ok. 1600 preparatów.
Aptekarzom nie jest jednak z tego powodu radośnie na duszy. Włos jeży nam się na głowie nie z powodu utraconych zysków, ale z powodu lekkomyślności pacjentów, nieświadomych krzywdy, jaką wyrządzają swojemu organizmowi. Samoleczenie może bowiem dotyczyć początkowych objawów grypy, kataru albo innych drobnych dolegliwości, ale w bardzo wielu innych przypadkach jest wręcz niebezpieczne. Nie bez powodu lekarz pogotowia, wezwany do tzw. ostrego przypadku pyta, co pacjent zażywał.
Dlatego z zainteresowaniem przeczytałam artykuł "Dostępność leków OTC sprzyja samoleczeniu" opublikowany w 8 numerze "Pulsu Medycyny". Podzielam zacytowane opinie lekarzy pierwszego kontaktu, że nie można bez szwanku dla zdrowia brać w nieskończoność tabletek przeciwbólowych czy rozkurczowych. Mam jednak inne zdanie, jeśli chodzi o to, jak całej tej sytuacji zaradzić.
Trzeba zacząć od tego, że wiele leków, które przez lata były traktowane restrykcyjnie, raptem za sprawą zmienionych rejestrów zostało dopuszczone do sprzedaży bez recepty. Weźmy najbardziej drastyczny przykład buskopanu. Jest to lek atropopodobny. W aptece musi być przechowywany w szafce "A" pod zamknięciem, jako trucizna, technik farmacji nie może go wydać. Tymczasem preparat ten zarejestrowano jako OTC i może być wydawany bez recepty.
Przy działaniach ubocznych, takich jak zaburzenia widzenia, preparat ten zdecydowanie nie powinien być używany przez kierowców. Jak wiele osób o tym wie? Obawiam się, że osoby, które kierują się wyborem leku pod wpływem reklamy, nie zechcą skonsultować się w tej sprawie z farmaceutą, bo jest to standardowa formułka towarzysząca reklamom i mało kto zwraca już na nią uwagę.
Jeśli komisja ds. leków przy ministrze zdrowia uznaje, że taki preparat może być jednak samodzielnie stosowany w pewnych sytuacjach, to powinno się wydzielić grupę leków innych niż OTC, zarejestrowanych na takiej zasadzie, że mogą być one wydane bez recepty, ale po obowiązkowej konsultacji z aptekarzem.
Postuluję zatem wprowadzenie nowej kategorii leków. Kiedyś leki dzieliło się: na receptę, bez recepty oraz z kropką. Te ostatnie, z kropką, czyli leki z listy na receptę, aptekarz mógł wydać w szczególnych przypadkach. Nowa kategoria leków miałaby charakter listy leków, które aptekarz miałby prawo wydać na tzw. receptę farmaceutyczną. Wydanie takiego leku nie byłoby obligatoryjne i wiązałoby się z poradą farmaceutyczną.
Jeżeli pacjent ma swoją wybraną aptekę, w której systematycznie odbiera leki, to aptekarz na ogół go rozpoznaje. Ma szansę zapamiętać, jakie zażywa inne lekarstwa. Taki pacjent jest bezpieczny. Jeśli nagle zażyczy sobie lekarstwo, bo akurat zobaczył reklamę, to aptekarz w tym momencie zapyta go, czy to dla niego. Wytłumaczy także, dlaczego nie powinien stosować tego lekarstwa razem z innymi.
Pacjent przywiązany do apteki to sytuacja idealna, model, do którego powinniśmy dążyć. Niestety, jest na odwrót. Nieświadomie (a może świadomie?) upowszechnia się, zwłaszcza ostatnio, typ pacjenta, który omija własną aptekę, bo chce zaoszczędzić marne 50 groszy. W tym celu szuka tańszej apteki, biega od jednej placówki do drugiej, a tam nikt go nie zna. Jest anonimowy. Nie jest bezpieczny.
Winna tej sytuacji jest m.in. polityka cenowa. Rzekomo mamy urzędowe ceny leków, ale de facto pacjent w jednej aptece dopłaci do leku 40 złotych, a w innej tylko 3,20 zł. Wszystko zależy od tego, po jakiej cenie aptekarzowi uda się kupić dany lek. Często zależy także od tego, czy akurat uczestniczy w "programie promocyjnym" producenta danego specyfiku. Gdyby ceny były urzędowe i jednolite w całym kraju, nie dochodziłoby do tej specyficznej "wędrówki ludów". Ceny leków, które są na receptę, powinny być jednolite w całym kraju.
Powoli, ale systematycznie aptekarstwo przestaje być zawodem zaufania publicznego i zamienia się w handel, niewiele różniący się od tego, jaki widzimy na stadionie 10-lecia w Warszawie. Nie umiem zrozumieć, dlaczego państwo dopuszcza do tej sytuacji. Dziwię się także aptekarzom. Nie dostrzegają, że walka cenowa to podcinanie gałęzi, na której siedzą.
Myślę, że wiele winy za ten stan rzeczy ponoszą firmy farmaceutyczne, które w pogoni za zyskiem, za nic mają zarówno zawód aptekarza, jak również dobro pacjenta. Lekarstwa można dziś znaleźć w sklepie spożywczym na najniższej półce, gdzieś między puszkami pasztetu, podczas gdy w aptece regały muszą być zabudowane do wysokości 60 centymetrów. W obrocie pozaaptecznym znajdują się także leki, które powinny być przechowywane w lodówce, w określonym zakresie temperatur. Czy ktoś widział sklep, w którym tak właśnie przechowuje się lekarstwa?
W sieciach aptecznych i supermarketach liczy się sprzedaż. Gdy do mojej apteki przychodzi do pracy magister farmacji i dopytuje się, jaką będzie miał premię od obrotu, to ja mówię: "czy pan się nie pomylił, bo my sprzedajemy lekarstwa, nie garnitury". Pacjenta w aptece trzeba traktować inaczej niż klienta sklepu z garniturami. Tu na pierwszym miejscu są zasady etyki, dobro pacjenta. Dopóki apteki będą mogły mieć poczucie bezpieczeństwa finansowego, dopóty aptekarze będą mogli postępować uczciwie względem pacjentów. W stanie zagrożenia gospodarczego, gdy aptece grozi upadłość, może się zdarzyć, że właściciel zaczyna się zastanawiać, co dla niego jest rozsądniejsze. Etyka czy zysk? Zdrowie pacjenta czy jego własne bezpieczeństwo gospodarcze?
Tu dochodzimy do zasadniczej kwestii: stosunku państwa do zawodu farmaceuty. Mało kto wie, że spośród 15 krajów dawnej Unii, w 12 obowiązuje zasada, że właścicielem apteki może być tylko farmaceuta. W większości państw może on posiadać tylko jedną aptekę i sam odpowiada swoim majątkiem i prawem wykonywania zawodu za ewentualne błędy w sztuce.
W Polsce zaś (chyba z niewiedzy) uważa się, że apteka jest taką samą placówką handlową, jak każda inna. Nic bardziej błędnego. Tam, gdzie chodzi o zdrowie obywateli, wolność gospodarcza schodzi na drugi plan, a państwo powinno ingerować, gdy interes pacjenta i jego zdrowie może być zagrożone.
W ubiegłym roku Naczelna Izba Aptekarska poprosiła, by aptekarze zgłaszali sygnały na temat znanych sobie przypadków zatruć polekowych. Jak się okazało, w jednym z powiatów hospitalizowano 17 dzieci z powodu zatrucia lekami przedawkowanymi przez rodziców. Głównie był to paracetamol. W obawie przed gorączką, rodzice podawali kolejno preparaty o różnych nazwach handlowych, ale wszystkie z paracetamolem.
Moim zdaniem, należy podjąć społeczną akcję uświadamiającą. Mamy bowiem zbyt duży wachlarz leków zarejestrowanych bez recepty. Leków, które zawierają tę samą substancję czynną, choć występują pod różnymi nazwami. Pacjentów powinno się na ten problem uczulać.
Gdy do mojej apteki przychodzi pacjent i prosi Coldrex, Gripex, Efferalgan, Fervex i coś jeszcze, zawsze pytam go, czy to jest dla jednego pacjenta? W supermarkecie nikt go o to nie zapyta. Czasem w relacjach z pacjentem jest moment zawahania, wywiązuje się rozmowa i aptekarz dochodzi do wniosku, że lek, o który prosi pacjent, jest dla niego nieodpowiedni. Taki pozytywny scenariusz może mieć miejsce tylko w aptece nie nastawionej na zysk za wszelką cenę.
W jakim zakresie aptekarz może i powinien udzielać informacji? Uważam, że doradztwo nie powinno dotyczyć tylko zakupu leku. Każdy aptekarz kończył studia medyczne i posiada ogólną wiedzę o zdrowiu. Nie zna jednak pacjenta, nie badał go w danym dniu. Co za tym idzie musi być bardzo wstrzemięźliwy w swoich radach. Chyba że posiada stałych klientów. Osobiście bardzo lubię pracę w osiedlowych aptekach, gdzie występuje grupa tych samych pacjentów. Kiedy coś poradzę, to przy najbliższej wizycie dowiaduję się, czy pomogło. Mam zwrotną informację i ta praca ma wtedy inny sens.
Natomiast generalnie aptekarz nie zastąpi lekarza. Wielokrotnie w swojej praktyce miałam sytuację, gdy odmówiłam sprzedania leku i zdecydowanie namówiłam pacjenta na wizytę u lekarza. W kilku przypadkach w ten sposób uratowałam życie. Zdarza się, że zanim zaproponuję lekarstwo, proszę rozmówcę o zastanowienie, czy w ogóle jest mu ono potrzebne. Tak samo staram się traktować pacjentów, jakbym radziła własnej mamie, swojemu ojcu czy dzieciom.
Nie bez powodu aptekarze i lekarze byli zawsze odrębnymi grupami zawodowymi. Prawo nie pozwala lekarzowi mieć apteki, choćby dlatego, żeby nie przepisywał w przychodni tych leków, które mogą dać mu największy zysk lub akurat kończy się ich termin przydatności do spożycia. Proszę zwrócić uwagę, że nigdy apteki nie były zlokalizowane w przychodniach. Nawet w czasach, gdy państwo produkowało leki, było właścicielem apteki, hurtownikiem i dawało zatrudnienie lekarzom.
Obecnie zasady te przestały być respektowane. W wielu przychodniach działają już apteki, które posiadają tego samego właściciela lub prowadzi je małżeństwo. Może to prowadzić do nieprawidłowości.
Nie oznacza to, że lekarz nie powinien współpracować z aptekarzem, że nie powinni spotykać się, wymieniać informacji. Albo że lekarz nie mógłby w aptece uzyskać informacji na temat leku, nowości, odpowiedników. Wymiana informacji to jeszcze nie więź handlowa.
Aptekarz jest czasami pierwszym, a czasami ostatnim ogniwem między lekarzem a pacjentem. Zależy od tego, czy pacjent dostał się do lekarza, czy musi czekać na wizytę. Jeśli deprecjonuje się nasz zawód, mówiąc, że pracujemy tylko dla pieniędzy, to wiara w to, że wypełniamy pewną społeczną misję, zostaje zachwiana.
Źródło: Puls Medycyny
Podpis: Alina Fornal; ; ; Autorka jest członkiem Naczelnej Rady Aptekarskiej, członkiem Rady Nadzorczej ?Optima Forma", właścicielem i kierownikiem apteki w Warszawie.