Zamieszanie z punktami
Przypomnę więc za prezesem Radziwiłłem: do pierwszego okresu rozliczeniowego zalicza się wszystkie punkty edukacyjne uzyskane po 27 września 1997 r. Jeśli ktoś w tym czasie specjalizował się albo napisał doktorat, przygotowanie indeksu doskonalenia zawodowego do rozliczenia w izbie lekarskiej powinno zabrać nie więcej niż kilka minut. Gorzej, gdy trzeba będzie wyszperać z głębi szuflad certyfikaty, tudzież odnaleźć lub odtworzyć ślady innych punktowanych aktywności.
Z pewnością znajdą się i tacy, którzy po chwilowej radości ze świetnego wyniku zorientują się, że ich trudu i tak nikt w izbie nie dostrzeże ze względu na limity. Bo niby obowiązek gromadzenia punktów miał mobilizować i zachęcać do podwyższania wiedzy, a wyszło tak jak z pieniędzmi, co to miały iść za pacjentem. Owszem idą, ale tylko w z góry zaplanowanej ilości. Ktoś tu się chyba zapatrzył na NFZ. I wielka szkoda.
W dodatku cały ten system przymusowego ciułania punktów bije lekarzy po kieszeni. Ceny najbardziej wartościowych szkoleń wprost wymuszają wyżebranie opłacenia fee w firmach farmaceutycznych. A to nie jedyne koszty. Najbardziej dotkliwa jest utrata wynagrodzenia za czas przeznaczony na podnoszenie kwalifikacji. Na kontraktach obowiązuje zasada: nie pracujesz - nie zarabiasz.
Poza nielicznymi wyjątkami, dyrektorzy szpitali konieczność doskonalenia zawodowego lekarzy mają w nosie i o płatnych urlopach szkoleniowych nie chcą nawet słuchać. To dlatego nie organizuje się już konferencji naukowych w godzinach przedpołudniowych. Z tego samego powodu przybywa lekarzy, którzy rezygnują z udziału w szkoleniach, nie wyłączając tych organizowanych za granicą.
Źródło: Puls Medycyny
Podpis: Sławomir Badurek