Przyspiezona ewolucja pana ministra

  • Ekspert dla "Pulsu Medycyny"
opublikowano: 02-03-2005, 00:00
Ten artykuł czytasz w ramach płatnej subskrypcji. Twoja prenumerata jest aktywna
Są dwie kategorie reformatorów służby zdrowia: monetaryści i reorganizatorzy. Pierwsi twierdzą, że największym problemem jest niedofinansowanie systemu. Będą pieniądze, będzie prawdziwa reforma - mówią. Drudzy przyczyn wszelkiego zła dopatrują się w bałaganie. Według nich, środków finansowych wcale nie jest za mało, tylko wszechwładny chaos nie pozwala na ich racjonalne wykorzystanie. Monetarystów jest znacznie więcej niż reorganizatorów. Ale nie tylko bycie w mniejszości predysponuje tych ostatnich do roli elity. Nietrudno zauważyć, że reorganizatorzy należą do elity władzy. Zastanawia, skąd bierze się powiązanie bycia na wierchuszce z poglądami reorganizatora, nieskorego do dofinansowywania systemu. Może dopiero tam, z góry widać cały ten rozgardiasz niweczący próby naprawy? A może delektując się rozlicznymi przywilejami przynależnymi panującym, zapomina się o problemach poddanych, zastępując dawanie pouczaniem? Może wreszcie pustki w państwowej kasie i ogrom innych finansożernych zadań decydują, że zamiast zabrać się za kapitalny remont podupadającego domu, zarządza się trzepanie dywanów i przestawianie mebli?
Niezależnie gdzie tkwi odpowiedź, związek wydaje się bardzo silny, gdyż znalezienie się u steru wręcz wymusza zostanie reorganizatorem i to nawet wtedy, gdy wcześniej było się zapiekłym monetarystą. Na przykład działacze „Solidarności", a potem AWS-u przez dobrych kilka lat wykrzykiwali, że nie da się przeprowadzić reformy, jeśli składka zdrowotna nie będzie wynosić przynajmniej 10-11 procent. Ich poglądy zmieniły się jednak zgodnie z zasadą głoszącą zależność punktu widzenia od punktu siedzenia, bo kiedy w 1997 roku doszli do władzy, wysmażyli nam reformę, która wystartowała ze składką na poziomie 7,5 proc. Oburzali się na to ówcześni opozycjoniści z SLD, ale tylko do czasu zwycięskich dla nich wyborów jesienią 2001. Powróciwszy na rządowe posady, przedzierzgnęli się oni - jakby inaczej, w reorganizatorów.
Prawa biologii są wszakże nieubłagane. Zajmowanie na przemian pozycji w rządzie i opozycji nie pozostaje bez wpływu na czystość gatunku. Geny monetarystów i reorganizatorów nieustannie się mieszają, co jak wiadomo, leży u podstaw ewolucji. Jak ten proces przebiega, możemy prześledzić na przykładzie ministra Balickiego.
Latem ubiegłego roku obejmował ministerialny urząd jako czystej krwi reorganizator. Co zupełnie zrozumiałe, cieszył się jak dziecko z uchwalenia utrzymanej w reorganizatorskim duchu nowej ustawy zdrowotnej, a także z uporządkowania - mocą sterty przepisów - kolejek do lekarzy. I jak przystało wytrawnemu reorganizatorowi, przygotowywał ustawę reorganizacyjną, nazwaną dla niepoznaki ustawą o pomocy publicznej i restrukturyzacji ZOZ-ów. Na szczęście dla ewoluującego w zadziwiająco szybkim tempie pana ministra, ustawa została odrzucona głosami jego koalicyjnych kolegów, którzy litościwie nie przyszli na głosowanie. Dzięki temu projekt mógł zostać przemodelowany zgodnie z wieloma postulatami zgłaszanymi wcześniej przez monetarystów, a teraz również podlegającego ewolucyjnym przeobrażeniom ministra. O ile poprawiona ustawa, tym razem będąca stricte ustawą o pomocy publicznej, wejdzie w życie, szpitale znów będą mogły liczyć na częściowe oddłużenie. Szkoda tylko, że monetaryści i reorganizatorzy nie porozumieli się, co zrobić, by trwale poprawić finansowanie publicznych placówek medycznych. Niedawna wypowiedź Marka Balickiego, w której - na przekór swojemu wcieleniu sprzed kilku miesięcy - zgodził się on nawet na pobieranie przez państwowe szpitale pieniędzy za leczenie, to stanowczo za mało.

Źródło: Puls Medycyny

Podpis: lek. Sławomir Badurek

Najważniejsze dzisiaj
× Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Plików Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.