Składka na nieszczęśników
Nie oczekiwałabym też fajerwerków, jeśli chodzi o poprawę jakości i dostępności świadczeń zdrowotnych. Chociaż z drugiej strony, przy niskim poziomie jednego i drugiego, nawet śladowa zmiana może być dostrzeżona. Nie zapominajmy jednak, że w krajach zachodnich wydatki medyczne na statystyczną ,głowę" wynoszą rocznie kilkanaście-kilkadziesiąt razy więcej. Przy naszych dochodach można więc podatki podnosić w nieskończoność, a i tak poziomu satysfakcjonującego (to znaczy takiego, który zaspokoiłby finansowe oczekiwania pracowników służby zdrowia i zapewnił wysoką jakość usług, której oczekują pacjenci) bardzo długo, o ile w ogóle, nie osiągniemy.
Lista potencjalnych usprawnień tej patowej sytuacji jest długa. Bardzo dużo mówi się na przykład o dopuszczeniu na rynek prywatnych ubezpieczeń zdrowotnych. Nie mogą ich oferować firmy ubezpieczeniowe (tak jak się dzieje w cywilizowanym świecie). Jednak nikt z nas nie ma chyba wątpliwości, że dostały się one na rynek ,tylnymi drzwiami" już kilka lat temu. Czymże są bowiem tak zwane ,abonamenty" oferowane przez sieci prywatnych klinik? Za kilkadziesiąt, kilkaset złotych pracodawcy wykupują je dla swoich pracowników oraz często - także dla ich rodzin. W ramach takiego ,abonamentu" ubezpieczony może leczyć się bez dodatkowych opłat praktycznie u każdego specjalisty (najczęściej jednak z wyłączeniem leczenia szpitalnego, głównie dlatego, że w Polsce funkcjonuje jedynie kilka prywatnych szpitali). Problem polega na tym, że każda osoba objęta tego typu ubezpieczeniem musi i tak odprowadzić publiczną daninę w pełnym wymiarze, choćby nawet nie miała pojęcia, gdzie jest jej poradnia z lekarzem poz. Poza tym, ze względu na koszt ,abonamentów", stać na nie jedynie niewielką grupę osób. Dlaczego więc nie pozwolić na podział obecnej 8-procentowej składki ubezpieczeniowej na ,państwową" i ,prywatną"? Dlaczego w ogóle nie dopuszcza się na rynek medyczny prywatnych ubezpieczycieli?
Odpowiedź jest w zasadzie jasna. Ciężar utrzymania państwowej służby zdrowia spoczywa jedynie na części społeczeństwa. Wydaje się, że główne obciążenia finansowe spoczywają na nieszczęśnikach, którzy są zatrudnieni na etacie. I to mnie najbardziej bulwersuje. Fundusze na służbę zdrowia wzrosną w sposób naprawdę istotny nie dzięki ściąganiu coraz większego haraczu od takich właśnie osób, ale dzięki włączeniu do systemu tych, którzy od lat z niego korzystają cudzym kosztem. Z płatności w realnej wysokości są na przykład wyłączeni ubezpieczeni w KRUS (kilkadziesiąt procent obywateli!). Liczna jest też grupa osób (np. ,samozatrudnieni") płacących ryczałtem najniższą z możliwych stawek, niezależnie od ich rzeczywistych dochodów.
Dlatego też wbrew temu, co politycy usiłują nam wmówić, twierdzę, że obecny system opłacania przez obywateli ubezpieczenia zdrowotnego nie jest wcale przejawem solidaryzmu społecznego. Przeciwnie, jest przede wszystkim wyrazem olbrzymiej niesprawiedliwości, gdyż dopuszcza, by połowa społeczeństwa utrzymywała drugą połowę, która istotnych kosztów nie ponosi, nie ma żadnego poczucia współodpowiedzialności, za to ma olbrzymie wymagania. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że moje (i innych) propozycje są w mniemaniu kolejnych rządów zbyt ,rewolucyjne" (przecież trzeba myśleć o reelekcji, prawda?). Nie łudźmy się jednak: bez takich zmian nigdy nie będzie lepiej.
Źródło: Puls Medycyny
Podpis: dr n. med. ; Monika Puzianowska-Kuźnicka