Ostrzej, ale bez skalpela: Służba nie drużba
Ostrzej, ale bez skalpela: Służba nie drużba
Dobra zmiana w opiece zdrowotnej zapaliła pierwszą świeczkę na urodzinowym torcie. A już za rok troskliwie nami się zajmie Narodowa Służba Zdrowia. System ochrony zdrowia po niemal dwudziestu latach przejdzie na wcześniejszą emeryturę. Złośliwi mawiają, iż różnica polega na tym, że za ochronę trzeba godnie zapłacić, a za służbę to co łaska. Szydercy nawet oskarżają krewkich reformatorów o powrót do PRL. Ale entuzjaści nowego porządku ripostują, że medycyna to przecież misja, a nie tylko intratna profesja.
Definicję publicznej służby zdrowia wprowadziła ustawa z 15 czerwca 1939 r. Trudno podejrzewać luminarzy sanacyjnej Polski o wrogie intencje. Niestety, wojna przewróciła światowy porządek i w Polsce Ludowej zmodyfikowano tę definicję wprowadzając zakłady społeczne służby zdrowia.

To już był prawdziwy groch z kapustą. Opieka zdrowotna pod protektoratem komunistycznym była obrazem nędzy, rozpaczy i bezsilności. A co najgorsze, była skutecznie przez reżim izolowana od wymiany myśli z zachodnimi przedstawicielami nauki. Mnie zawsze ta służba zdrowia będzie się kojarzyć z dziadostwem, siermiężnością, zacofaniem cywilizacyjnym i niewolniczym wyzyskiem pracowników szpitali. Bo czymże był brak dostępu do innowacyjnych leków, notoryczne niedobory sprzętu jednorazowego użytku czy stawka za lekarski dyżur w pogotowiu równa cenie butelki czystej wódki. Tym wątpliwym wyzwaniom losu osobiście stawiałem czoła przez czternaście lat jako chirurg w powiatowym szpitalu. Publicznie teraz przyznaję, że nieraz wówczas zakląłem soczyście z bezsilności. Zresztą nie byłem wyjątkiem.
Dziś tylko naiwni mogą uwierzyć, że zmiana nazwy, niczym czarodziejska różdżka, usprawni system zarządzania, zwiększy nakłady na leczenie, a podstawowej opiece zdrowotnej i zdrowiu publicznemu zapewni należną pozycję w systemie. Tak naprawdę mijający rok nie dał nam powodów do przekonania, że wszystko się lepiej ułoży. Na razie tylko słyszymy, że reformatorzy z Miodowej wykonują jakąś tytaniczną pracę od świtu do późnej nocy, której wredni pracownicy ochrony zdrowia nie chcą docenić.
Wcale nie jest dziś do śmiechu właścicielom prywatnych placówek, którzy zainwestowali wszystkie oszczędności swojego życia i zadłużyli się po uszy. Teraz mają za swoje, że wzięli sprawy w swoje ręce. Dekomercjalizacja szpitali, lansowana przez ministra Radziwiłła, to bardziej oględna odmiana powojennej nacjonalizacji. Przypomnę tylko pamiętną noc 8 stycznia 1951 roku, kiedy upaństwowiono apteki, a ich właściciele zostali kułakami. Przedstawiano ich jako kastę zawodową wzbogacającą się na cudzym cierpieniu, a w najlepszym razie oskarżano o nieudolność w prowadzeniu aptek. Teraz podobnie zaczyna się mówić o prywatnym sektorze.
Obawiam się, że pod tym populistycznym, acz chwytliwym hasłem dekomercjalizacji i wzmożonego tropienia nadużyć kryje się pozbawienie placówek prywatnych możliwości realizacji świadczeń za publiczne fundusze. Doceniam kluczowe zasady dyscypliny finansowej oparte na racjonalnym i optymalnym gospodarowaniu groszem publicznym. Choć w mojej ocenie, bez prywatnych podmiotów nie da się zapewnić wszystkich niezbędnych świadczeń. Może mnie ktoś oświeci, dlaczego w Instytucie Reumatologii na protezoplastykę stawu kolanowego czeka się ponad tysiąc dni, podczas gdy w prywatnej klinice w Nałęczowie można ten zabieg wykonać niemal z marszu.
Zapowiadana zmiana miałaby sens i zasługiwałaby na obywatelski aplauz, gdyby narodowa służba zdrowia była w stanie zapewnić podatnikowi pełny dostęp do optymalnych terapii. Ograniczanie dostępu do środków publicznych tylko do szpitali, w których rząd kontroluje sposób wykorzystania pieniędzy, jest pułapką, która już niejednemu skręciła kark. Ten wątpliwy manewr jako żywo zaowocuje nowymi kolejkami i patologicznymi efektami prób oszczędzania, by szpitalowi wystarczyło pieniędzy. Zaawansowane technologie i innowacje dostępne będą przede wszystkim w sektorze prywatnym, ale na jego usługi stać będzie tylko zamożnych, którzy zapobiegliwie wykupią odpowiednie polisy ubezpieczeniowe.
Czy ratunkiem będzie sieć szpitali, z którą dziś tak dumnie obnosi się minister Radziwiłł? Do zastawionej przez rząd sieci, niczym dorodne dorsze, wpadną tylko te najważniejsze i najlepiej wyposażone sprzętowo i kadrowo szpitale. Pewnie wraz z nimi trafią tam najbardziej spolegliwe zespoły menedżerskie. Tylko zawartość tej sieci, wyciągniętej z morza odmętu Narodowej Służby Zdrowia, dostąpi gwarancji finansowania i świętego spokoju. O pozostałe ochłapy reszta, czyli aż 160 szpitali, będzie musiała kopać się po kostkach w postępowaniach konkursowych.
Polityka zdrowotna to pięta achillesowa polskich stronnictw politycznych. Na razie groty społecznej i eksperckiej krytyki przez 27 lat cudownie tę piętę omijają. Z badań sondażowych wynika, że Polacy najgorsze oceny wystawiają rządowi właśnie za ochronę zdrowia. I nic tu nie pomoże nienaganna reputacja doktora Konstantego Radziwiłła.
Nadszarpniętego zdrowia i cierpliwości pacjentów, czekających w nadal gigantycznych kolejkach do lekarzy, nie da się naprawić ani zaspokoić realizacją obietnic o niektórych darmowych lekach dla seniorów i przywróceniu stażu podyplomowego lekarzy. To trochę za mało, nawet jak na tę pierwszoroczną rozgrzewkę. Rząd wybrał drogę wiodącą ku upaństwowieniu, kontroli, nadzorowi i regulacji wszystkiego, co można uregulować. Tylko co z tego politycznego galimatiasu przypadnie pacjentowi i jego lekarzowi, których rozgrzane mózgi naprawiaczy świata coraz bardziej od siebie izolują.
Dobra zmiana w opiece zdrowotnej zapaliła pierwszą świeczkę na urodzinowym torcie. A już za rok troskliwie nami się zajmie Narodowa Służba Zdrowia. System ochrony zdrowia po niemal dwudziestu latach przejdzie na wcześniejszą emeryturę. Złośliwi mawiają, iż różnica polega na tym, że za ochronę trzeba godnie zapłacić, a za służbę to co łaska. Szydercy nawet oskarżają krewkich reformatorów o powrót do PRL. Ale entuzjaści nowego porządku ripostują, że medycyna to przecież misja, a nie tylko intratna profesja.
Definicję publicznej służby zdrowia wprowadziła ustawa z 15 czerwca 1939 r. Trudno podejrzewać luminarzy sanacyjnej Polski o wrogie intencje. Niestety, wojna przewróciła światowy porządek i w Polsce Ludowej zmodyfikowano tę definicję wprowadzając zakłady społeczne służby zdrowia.
Dostęp do tego i wielu innych artykułów otrzymasz posiadając subskrypcję Pulsu Medycyny
- E-wydanie „Pulsu Medycyny” i „Pulsu Farmacji”
- Nieograniczony dostęp do kilku tysięcy archiwalnych artykułów
- Powiadomienia i newslettery o najważniejszych informacjach
- Papierowe wydanie „Pulsu Medycyny” (co dwa tygodnie) i dodatku „Pulsu Farmacji” (raz w miesiącu)
- E-wydanie „Pulsu Medycyny” i „Pulsu Farmacji”
- Nieograniczony dostęp do kilku tysięcy archiwalnych artykułów
- Powiadomienia i newslettery o najważniejszych informacjach